Są
takie dni gdy budzę się po kilku godzinach snu (a w zasadzie
kilku godzinach stanu, w którym nie umiem do końca określić czy
naprawdę śpię czy tylko chwilami tracę kontakt z rzeczywistością)
i wiem, że najgorszym z
możliwych scenariuszy jest otworzenie oczu. Choć waga nigdy nie
pokazuje szóstki z przodu czuję się jak wieloryb skrzyżowany ze
słoniem. Moje ciało jest niewyobrażalnie ciężkie, a podniesienie
choćby ręki wydaje się nieludzko trudne. I chociaż jeszcze nawet
nie ruszyłam się z łóżka czuję, że wszystko mnie wkurwia.
Wpadające nieśmiało do pokoju promienie słońca, krzywo leżąca
poduszka i jęki sąsiadki z mieszkania obok.
Dziś
jest taki dzień. Dzień, w którym szczytem ambicji i realnych
możliwości jest założenie pasujących do siebie skarpetek.
Trzeba
jednak wyjść z domu. Akurat dziś.
Jako
że narząd wzroku sprawia mi od jakiegoś czasu większe problemy i
nawet w okularach, które aktualnie posiadam muszę mrużyć oczy,
zapisałam się do okulisty. I nawet nie chodzi o fakt, że
przeszkadza mi rozmazany obraz, ani to, że nie jestem w stanie
dostrzec numeru autobusu póki nie śmignie mi przed samą twarzą.
Cholernie boję się zmarszczek wokół oczu.
Jako
odrobinę oderwana od rzeczywistości bardzo się zdziwiłam, gdy
dzwoniąc do przychodni gdzie można dostać się do okulisty na NFZ,
miła pani prawie parsknęła śmiechem na moją prośbę o termin
jeszcze w tym tygodniu. Kazała zadzwonić na początku listopada,
kiedy będą zapisywać na drugą połowę przyszłego roku. Ze
zmarszczkowym potworem za plecami postanowiłam udać się więc do
prywatnego gabinetu. Akurat dziś.
Wiedziałam,
ze nie będzie lekko. Wiedziałam to już gdy w końcu udało mi się
wyczołgać z łóżka i jako tako doprowadzić do stanu używalności.
Wiedziałam to na tysiąc pięćset procent, gdy tylko weszłam do
budynku i zobaczyłam ludzi tłoczących się w kolejce do
rejestracji. Stanęłam na końcu koślawego wężyka i skuliłam się
w sobie, żeby zminimalizować zagrożenia dotknięcia przez inną
osobę. Starałam się zająć czymś głowę, nie zwracać uwagi na
płaczące dziecko, na gadające podniesionymi głosami starsze
panie, burczącą panią w rejestracji. Byle tylko nie wkurwiać się
jeszcze bardziej. I kiedy tak stałam z przymkniętymi oczami,
odtwarzając sobie w myślach odcinek serialu obejrzanego ubiegłego
wieczoru, poczułam pacnięcie gdzieś w okolicach brzucha.
-
Ja tu stoję tylko sobie usiadłam na chwilę!- babsko o wzroście
przedszkolaka wydarło się na mnie z głębi dorodnych płuc.
-
Dobrze – mruknęłam odsuwając się odrobinę do tyłu by zrobić
miejsce dla babska. Krótki komunikat wystarczający by urwać
dyskusję zanim ciśnienie podniesie mi się jeszcze bardziej.
-
Bo to moje miejsce jest, ja tu byłam już wcześniej!- babsko darło
się dalej zadzierając wysoko głowę by patrzeć prosto na mnie.
Zacisnęłam mocno wargi i znów przymknęłam oczy.
-
Ja tutaj byłam już wcześniej i zajęłam sobie kolejkę tylko
poszłam posiedzieć bo stać nie mogę! Ja za tym panem byłam i to
moje miejsce! Nikt mi się tu nie będzie wpychał!- znów trąciła
mnie ramieniem wyraźnie czekając na moją odpowiedź
(przeprosiny?).
-
Proszę bardzo, niech pani sobie stoi. Czy ja się kłócę?! Czy ja
się awanturuję o to cholerne miejsce?!- w końcu coś we mnie
pękło, poziom wkurwienia przekroczył dopuszczalny poziom i dałam
się sprowokować.
-
Na mnie się wydziera?! NA MNIE?!
No
kurwa ileż można mieć cierpliwości...
1,5
godziny później w końcu udało mi się wejść do gabinetu
okulisty.
-
Nadal źle widzę- przyznałam, gdy wyraźnie zirytowany już facet
po czterdziestce przymierzył mi dziesiąte czy jedenaste szkła.
-
Niemożliwe.
-
A jednak...- powoli zaczęłam się poddawać. I pewnie wyszłabym
już kilka minut wcześniej gdyby nie zostawione w rejestracji 150 zł
i przerażająca wizja zmarszczek.
-
To ja nie umiem pani pomóc – podrapał się po brodzie i spojrzał
na mnie – ale wie pani co, kupi sobie pani soczewki, -0,75, -1 i
-1,25. W drogeriach można kupić bez recepty i sobie pani sama
zdecyduje w czym będzie najlepiej widziała.
Dzięki,
właśnie tego oczekiwałam.
Wróciłam
do łóżka.
To
nie był dobry dzień.