poniedziałek, 27 października 2014

Dzień wkurwionego wieloryba

Są takie dni gdy budzę się po kilku godzinach snu (a w zasadzie kilku godzinach stanu, w którym nie umiem do końca określić czy naprawdę śpię czy tylko chwilami tracę kontakt z rzeczywistością) i wiem, że najgorszym z możliwych scenariuszy jest otworzenie oczu. Choć waga nigdy nie pokazuje szóstki z przodu czuję się jak wieloryb skrzyżowany ze słoniem. Moje ciało jest niewyobrażalnie ciężkie, a podniesienie choćby ręki wydaje się nieludzko trudne. I chociaż jeszcze nawet nie ruszyłam się z łóżka czuję, że wszystko mnie wkurwia. Wpadające nieśmiało do pokoju promienie słońca, krzywo leżąca poduszka i jęki sąsiadki z mieszkania obok.
Dziś jest taki dzień. Dzień, w którym szczytem ambicji i realnych możliwości jest założenie pasujących do siebie skarpetek.

Trzeba jednak wyjść z domu. Akurat dziś.
Jako że narząd wzroku sprawia mi od jakiegoś czasu większe problemy i nawet w okularach, które aktualnie posiadam muszę mrużyć oczy, zapisałam się do okulisty. I nawet nie chodzi o fakt, że przeszkadza mi rozmazany obraz, ani to, że nie jestem w stanie dostrzec numeru autobusu póki nie śmignie mi przed samą twarzą. Cholernie boję się zmarszczek wokół oczu.
Jako odrobinę oderwana od rzeczywistości bardzo się zdziwiłam, gdy dzwoniąc do przychodni gdzie można dostać się do okulisty na NFZ, miła pani prawie parsknęła śmiechem na moją prośbę o termin jeszcze w tym tygodniu. Kazała zadzwonić na początku listopada, kiedy będą zapisywać na drugą połowę przyszłego roku. Ze zmarszczkowym potworem za plecami postanowiłam udać się więc do prywatnego gabinetu. Akurat dziś.

Wiedziałam, ze nie będzie lekko. Wiedziałam to już gdy w końcu udało mi się wyczołgać z łóżka i jako tako doprowadzić do stanu używalności. Wiedziałam to na tysiąc pięćset procent, gdy tylko weszłam do budynku i zobaczyłam ludzi tłoczących się w kolejce do rejestracji. Stanęłam na końcu koślawego wężyka i skuliłam się w sobie, żeby zminimalizować zagrożenia dotknięcia przez inną osobę. Starałam się zająć czymś głowę, nie zwracać uwagi na płaczące dziecko, na gadające podniesionymi głosami starsze panie, burczącą panią w rejestracji. Byle tylko nie wkurwiać się jeszcze bardziej. I kiedy tak stałam z przymkniętymi oczami, odtwarzając sobie w myślach odcinek serialu obejrzanego ubiegłego wieczoru, poczułam pacnięcie gdzieś w okolicach brzucha.
- Ja tu stoję tylko sobie usiadłam na chwilę!- babsko o wzroście przedszkolaka wydarło się na mnie z głębi dorodnych płuc.
- Dobrze – mruknęłam odsuwając się odrobinę do tyłu by zrobić miejsce dla babska. Krótki komunikat wystarczający by urwać dyskusję zanim ciśnienie podniesie mi się jeszcze bardziej.
- Bo to moje miejsce jest, ja tu byłam już wcześniej!- babsko darło się dalej zadzierając wysoko głowę by patrzeć prosto na mnie. Zacisnęłam mocno wargi i znów przymknęłam oczy.
- Ja tutaj byłam już wcześniej i zajęłam sobie kolejkę tylko poszłam posiedzieć bo stać nie mogę! Ja za tym panem byłam i to moje miejsce! Nikt mi się tu nie będzie wpychał!- znów trąciła mnie ramieniem wyraźnie czekając na moją odpowiedź (przeprosiny?).
- Proszę bardzo, niech pani sobie stoi. Czy ja się kłócę?! Czy ja się awanturuję o to cholerne miejsce?!- w końcu coś we mnie pękło, poziom wkurwienia przekroczył dopuszczalny poziom i dałam się sprowokować.
- Na mnie się wydziera?! NA MNIE?!
No kurwa ileż można mieć cierpliwości...

1,5 godziny później w końcu udało mi się wejść do gabinetu okulisty.
- Nadal źle widzę- przyznałam, gdy wyraźnie zirytowany już facet po czterdziestce przymierzył mi dziesiąte czy jedenaste szkła.
- Niemożliwe.
- A jednak...- powoli zaczęłam się poddawać. I pewnie wyszłabym już kilka minut wcześniej gdyby nie zostawione w rejestracji 150 zł i przerażająca wizja zmarszczek.
- To ja nie umiem pani pomóc – podrapał się po brodzie i spojrzał na mnie – ale wie pani co, kupi sobie pani soczewki, -0,75, -1 i -1,25. W drogeriach można kupić bez recepty i sobie pani sama zdecyduje w czym będzie najlepiej widziała.
Dzięki, właśnie tego oczekiwałam.

Wróciłam do łóżka.
To nie był dobry dzień.

środa, 15 października 2014

Wyszło jak zawsze.

Przez ostatnie pół roku w zasadzie nie pracowałam. A przynajmniej nie pracowałam poza domem. Zajmowałam się głównie drobnymi zleceniami mniej lub bardziej związanymi z moimi zainteresowaniami zawodowymi: dużo pisałam, udzielałam korepetycji, pomagałam osobom trzecim w zdobyciu tytułu licencjata i magistra. A nawet raz zdarzyło się, że i inżyniera. 

W końcu jednak zaczęło mi to strasznie ciążyć. Chociaż nigdy bym siebie o to nie podejrzewała, zaczęło mi brakować codziennego wstawania przed 9 rano, wciskania się w bardziej odpowiednie ciuchy niż powyciągany sweter i sprane dżinsy, brania udziału w tradycyjnym porannym pośpiechu, nawet marudzenia na głupią pracę, głupich współpracowników, głupich klientów i głupiego szefa. Dlatego kiedy pod koniec ubiegłego tygodnia w końcu zadzwonił telefon i pan o przemiłym głosie poinformował mnie, że zapoznał się z moją aplikacją i z ogromną przyjemnością chce zaproponować mi rozmowę w sprawie pracy na pełen etat, bardzo ciężko było mi zapanować nad sobą i nie krzyknąć do niego „jasna cholera, nareszcie!”. Wykonałam jeden z moich cichych tańców radości, opanowałam się błyskawicznie i z pełną nonszalancją rzuciłam do słuchawki „oczywiście, chętnie się z panem spotkam, proszę tylko wyznaczyć termin”. Najważniejsze, żeby nie wyczuł desperacji w moim głosie. Trzeba sprawiać wrażenie zimnej i niedostępnej- to oni mają czuć, że pożądają właśnie mnie.

We wtorek wstałam o nieludzkiej (jak na moje obecne standardy) godzinie. Wzięłam długi prysznic mamrocząc do siebie, że dam radę, wcisnęłam się w przygotowane poprzedniego dnia ubranie, a nawet ogarnęłam włosy, którym zwykle nie poświęcam zbyt wiele uwagi.
Dopadł mnie rzadko obecny w moim życiu stres. Aby go rozładować postanowiłam pójść na obiecaną sobie triumfalną kawę jeszcze przed rozmową. W zasadzie to całkiem rozsądne z mojej strony, biorąc pod uwagę, że spotkanie mogło nie pójść po mojej myśli, a wtedy kawa smakowałaby wyłącznie porażką.
Z poczuciem czasu mam dość poważne problemy, więc kiedy w końcu dotarłam do kawiarni mogłam wyłącznie chwycić ulubioną miętową latte i przeklinając swoje nieogarnięcie wypić ją w drodze na spotkanie. Zwykle idąc ulicą po prostu patrzę przed siebie i nie zwracam uwagi na mijających mnie ludzi, jednak tym razem próbując się uspokoić obserwowałam innych. Minęłam jedną grupę facetów w kiltach. Moje myśli powędrowały do grupek azjatyckich turystów w maseczkach higienicznych, które bardzo często napotykałam, gdy tą samą trasę pokonywałam jeszcze za czasów studenckich.
Minęłam drugą grupę facetów w kiltach. Przed sobą zauważyłam trzecią. Zwolniłam na chwilę, głowiąc się skąd, do cholery tylu ich się tu wzięło?! Usłyszałam za sobą głośne gwizdnięcie. Zatrzymałam się gwałtownie, obróciłam i to był błąd. Chłopak idący za mną wpadł prosto na mnie i wytrącił mi z ręki kubek pełen gorącej kawy. Na moją najlepszą koszulę.
Nie myśląc zbyt wiele rzuciłam na chodnik torbę i szybko ściągnęłam ubranie przez głowę przeklinając soczyście. Planowane dobre pierwsze wrażenie na potencjalnym pracodawcy właśnie poszło się kochać.
Nie udało mi się jej uratować. Co prawda szybko powycierałam kawę, ale ogromna plama pozostała. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą marynarki. Ani nawet żadnego swetra. Biorąc kilka głębokich oddechów zarzuciłam na siebie rozpiętą koszulę i poszłam na ścięcie. Przed samym wejściem do budynku wcisnęłam koszulę do torby.

Sama rozmowa poszła chyba nawet całkiem nieźle. Ubrany w garnitur facet koło trzydziestki był bardzo miły. Doceniam również, że tylko raz spojrzał wyraźnie rozbawiony na mój strój i starał się zachować profesjonalizm.
- Na pewno jeszcze się do pani odezwę- powiedział na koniec spotkania podając mi rękę
- Zawodowo czy prywatnie? - zapytałam z wyraźnym brakiem pewności w głosie
- A jak pani myśli?- uśmiechnął się szeroko patrząc na kobietę w zdecydowanie eleganckiej spódnicy, szpilkach i koszulce na ramiączkach upstrzonej małymi buźkami Hello Kitty.



Mecz Polska – Szkocja podobno nie był zbyt spektakularny.
Biorąc po uwagę zdolności naszej reprezentacji remis nie był powodem do ogromnej euforii dla przybyłych do Warszawy Szkotów. Może przynajmniej całkiem miłym wspomnieniem będzie rozbierająca się na środku chodnika spanikowana dziewczyna.