poniedziałek, 27 października 2014

Dzień wkurwionego wieloryba

Są takie dni gdy budzę się po kilku godzinach snu (a w zasadzie kilku godzinach stanu, w którym nie umiem do końca określić czy naprawdę śpię czy tylko chwilami tracę kontakt z rzeczywistością) i wiem, że najgorszym z możliwych scenariuszy jest otworzenie oczu. Choć waga nigdy nie pokazuje szóstki z przodu czuję się jak wieloryb skrzyżowany ze słoniem. Moje ciało jest niewyobrażalnie ciężkie, a podniesienie choćby ręki wydaje się nieludzko trudne. I chociaż jeszcze nawet nie ruszyłam się z łóżka czuję, że wszystko mnie wkurwia. Wpadające nieśmiało do pokoju promienie słońca, krzywo leżąca poduszka i jęki sąsiadki z mieszkania obok.
Dziś jest taki dzień. Dzień, w którym szczytem ambicji i realnych możliwości jest założenie pasujących do siebie skarpetek.

Trzeba jednak wyjść z domu. Akurat dziś.
Jako że narząd wzroku sprawia mi od jakiegoś czasu większe problemy i nawet w okularach, które aktualnie posiadam muszę mrużyć oczy, zapisałam się do okulisty. I nawet nie chodzi o fakt, że przeszkadza mi rozmazany obraz, ani to, że nie jestem w stanie dostrzec numeru autobusu póki nie śmignie mi przed samą twarzą. Cholernie boję się zmarszczek wokół oczu.
Jako odrobinę oderwana od rzeczywistości bardzo się zdziwiłam, gdy dzwoniąc do przychodni gdzie można dostać się do okulisty na NFZ, miła pani prawie parsknęła śmiechem na moją prośbę o termin jeszcze w tym tygodniu. Kazała zadzwonić na początku listopada, kiedy będą zapisywać na drugą połowę przyszłego roku. Ze zmarszczkowym potworem za plecami postanowiłam udać się więc do prywatnego gabinetu. Akurat dziś.

Wiedziałam, ze nie będzie lekko. Wiedziałam to już gdy w końcu udało mi się wyczołgać z łóżka i jako tako doprowadzić do stanu używalności. Wiedziałam to na tysiąc pięćset procent, gdy tylko weszłam do budynku i zobaczyłam ludzi tłoczących się w kolejce do rejestracji. Stanęłam na końcu koślawego wężyka i skuliłam się w sobie, żeby zminimalizować zagrożenia dotknięcia przez inną osobę. Starałam się zająć czymś głowę, nie zwracać uwagi na płaczące dziecko, na gadające podniesionymi głosami starsze panie, burczącą panią w rejestracji. Byle tylko nie wkurwiać się jeszcze bardziej. I kiedy tak stałam z przymkniętymi oczami, odtwarzając sobie w myślach odcinek serialu obejrzanego ubiegłego wieczoru, poczułam pacnięcie gdzieś w okolicach brzucha.
- Ja tu stoję tylko sobie usiadłam na chwilę!- babsko o wzroście przedszkolaka wydarło się na mnie z głębi dorodnych płuc.
- Dobrze – mruknęłam odsuwając się odrobinę do tyłu by zrobić miejsce dla babska. Krótki komunikat wystarczający by urwać dyskusję zanim ciśnienie podniesie mi się jeszcze bardziej.
- Bo to moje miejsce jest, ja tu byłam już wcześniej!- babsko darło się dalej zadzierając wysoko głowę by patrzeć prosto na mnie. Zacisnęłam mocno wargi i znów przymknęłam oczy.
- Ja tutaj byłam już wcześniej i zajęłam sobie kolejkę tylko poszłam posiedzieć bo stać nie mogę! Ja za tym panem byłam i to moje miejsce! Nikt mi się tu nie będzie wpychał!- znów trąciła mnie ramieniem wyraźnie czekając na moją odpowiedź (przeprosiny?).
- Proszę bardzo, niech pani sobie stoi. Czy ja się kłócę?! Czy ja się awanturuję o to cholerne miejsce?!- w końcu coś we mnie pękło, poziom wkurwienia przekroczył dopuszczalny poziom i dałam się sprowokować.
- Na mnie się wydziera?! NA MNIE?!
No kurwa ileż można mieć cierpliwości...

1,5 godziny później w końcu udało mi się wejść do gabinetu okulisty.
- Nadal źle widzę- przyznałam, gdy wyraźnie zirytowany już facet po czterdziestce przymierzył mi dziesiąte czy jedenaste szkła.
- Niemożliwe.
- A jednak...- powoli zaczęłam się poddawać. I pewnie wyszłabym już kilka minut wcześniej gdyby nie zostawione w rejestracji 150 zł i przerażająca wizja zmarszczek.
- To ja nie umiem pani pomóc – podrapał się po brodzie i spojrzał na mnie – ale wie pani co, kupi sobie pani soczewki, -0,75, -1 i -1,25. W drogeriach można kupić bez recepty i sobie pani sama zdecyduje w czym będzie najlepiej widziała.
Dzięki, właśnie tego oczekiwałam.

Wróciłam do łóżka.
To nie był dobry dzień.

środa, 15 października 2014

Wyszło jak zawsze.

Przez ostatnie pół roku w zasadzie nie pracowałam. A przynajmniej nie pracowałam poza domem. Zajmowałam się głównie drobnymi zleceniami mniej lub bardziej związanymi z moimi zainteresowaniami zawodowymi: dużo pisałam, udzielałam korepetycji, pomagałam osobom trzecim w zdobyciu tytułu licencjata i magistra. A nawet raz zdarzyło się, że i inżyniera. 

W końcu jednak zaczęło mi to strasznie ciążyć. Chociaż nigdy bym siebie o to nie podejrzewała, zaczęło mi brakować codziennego wstawania przed 9 rano, wciskania się w bardziej odpowiednie ciuchy niż powyciągany sweter i sprane dżinsy, brania udziału w tradycyjnym porannym pośpiechu, nawet marudzenia na głupią pracę, głupich współpracowników, głupich klientów i głupiego szefa. Dlatego kiedy pod koniec ubiegłego tygodnia w końcu zadzwonił telefon i pan o przemiłym głosie poinformował mnie, że zapoznał się z moją aplikacją i z ogromną przyjemnością chce zaproponować mi rozmowę w sprawie pracy na pełen etat, bardzo ciężko było mi zapanować nad sobą i nie krzyknąć do niego „jasna cholera, nareszcie!”. Wykonałam jeden z moich cichych tańców radości, opanowałam się błyskawicznie i z pełną nonszalancją rzuciłam do słuchawki „oczywiście, chętnie się z panem spotkam, proszę tylko wyznaczyć termin”. Najważniejsze, żeby nie wyczuł desperacji w moim głosie. Trzeba sprawiać wrażenie zimnej i niedostępnej- to oni mają czuć, że pożądają właśnie mnie.

We wtorek wstałam o nieludzkiej (jak na moje obecne standardy) godzinie. Wzięłam długi prysznic mamrocząc do siebie, że dam radę, wcisnęłam się w przygotowane poprzedniego dnia ubranie, a nawet ogarnęłam włosy, którym zwykle nie poświęcam zbyt wiele uwagi.
Dopadł mnie rzadko obecny w moim życiu stres. Aby go rozładować postanowiłam pójść na obiecaną sobie triumfalną kawę jeszcze przed rozmową. W zasadzie to całkiem rozsądne z mojej strony, biorąc pod uwagę, że spotkanie mogło nie pójść po mojej myśli, a wtedy kawa smakowałaby wyłącznie porażką.
Z poczuciem czasu mam dość poważne problemy, więc kiedy w końcu dotarłam do kawiarni mogłam wyłącznie chwycić ulubioną miętową latte i przeklinając swoje nieogarnięcie wypić ją w drodze na spotkanie. Zwykle idąc ulicą po prostu patrzę przed siebie i nie zwracam uwagi na mijających mnie ludzi, jednak tym razem próbując się uspokoić obserwowałam innych. Minęłam jedną grupę facetów w kiltach. Moje myśli powędrowały do grupek azjatyckich turystów w maseczkach higienicznych, które bardzo często napotykałam, gdy tą samą trasę pokonywałam jeszcze za czasów studenckich.
Minęłam drugą grupę facetów w kiltach. Przed sobą zauważyłam trzecią. Zwolniłam na chwilę, głowiąc się skąd, do cholery tylu ich się tu wzięło?! Usłyszałam za sobą głośne gwizdnięcie. Zatrzymałam się gwałtownie, obróciłam i to był błąd. Chłopak idący za mną wpadł prosto na mnie i wytrącił mi z ręki kubek pełen gorącej kawy. Na moją najlepszą koszulę.
Nie myśląc zbyt wiele rzuciłam na chodnik torbę i szybko ściągnęłam ubranie przez głowę przeklinając soczyście. Planowane dobre pierwsze wrażenie na potencjalnym pracodawcy właśnie poszło się kochać.
Nie udało mi się jej uratować. Co prawda szybko powycierałam kawę, ale ogromna plama pozostała. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą marynarki. Ani nawet żadnego swetra. Biorąc kilka głębokich oddechów zarzuciłam na siebie rozpiętą koszulę i poszłam na ścięcie. Przed samym wejściem do budynku wcisnęłam koszulę do torby.

Sama rozmowa poszła chyba nawet całkiem nieźle. Ubrany w garnitur facet koło trzydziestki był bardzo miły. Doceniam również, że tylko raz spojrzał wyraźnie rozbawiony na mój strój i starał się zachować profesjonalizm.
- Na pewno jeszcze się do pani odezwę- powiedział na koniec spotkania podając mi rękę
- Zawodowo czy prywatnie? - zapytałam z wyraźnym brakiem pewności w głosie
- A jak pani myśli?- uśmiechnął się szeroko patrząc na kobietę w zdecydowanie eleganckiej spódnicy, szpilkach i koszulce na ramiączkach upstrzonej małymi buźkami Hello Kitty.



Mecz Polska – Szkocja podobno nie był zbyt spektakularny.
Biorąc po uwagę zdolności naszej reprezentacji remis nie był powodem do ogromnej euforii dla przybyłych do Warszawy Szkotów. Może przynajmniej całkiem miłym wspomnieniem będzie rozbierająca się na środku chodnika spanikowana dziewczyna.

środa, 8 października 2014

List

Czytelniku, 

Musisz wiedzieć, że raczej nie jestem dobrym człowiekiem.

Rzadko mówię „przepraszam” i „dziękuję”.
Zwykle ludzie mnie nudzą albo denerwują.
Średnio cztery razy dziennie mam ochotę kogoś zabić. W tym przynajmniej raz – siebie.
Zbyt często pozwalam by moimi działaniami kierowały negatywne emocje. Na czym zwykle nie wychodzę najlepiej. Choć nie tak źle, jak osoby w moim otoczeniu.
Bardzo trudno przychodzi mi empatia, zrozumienie czy współczucie.
A przede wszystkim mam problemy z dotrzymywaniem danego słowa.

Ponad pół roku temu, gdy wróciłam po mało wdzięcznym zniknięciu, powiedziałam, że nigdzie się nie wybieram. I naprawdę bardzo chciałam w to wierzyć. Wyszło jak zwykle – obietnicy nie dotrzymałam. Problem chyba tkwi w tym, że mimo iż bardzo brakowało mi pisania, nie byłam jeszcze gotowa na powrót.
To absolutnie moja wina – przyzwyczaiłam Cię do tego, że było zabawnie. Opisywałam tylko śmieszne, czasem głupie wydarzenia z mojego życia, kompletnie pomijając fakt, iż życie nie składa się wyłącznie z nich. Wydaje mi się nawet, że tylko o takich rzeczach potrafiłam pisać
Dlatego kiedy w pewnym momencie, w moim życiu przestało być zabawnie, nie byłam w stanie napisać już niczego.

Od jakiegoś czasu bardzo tęskniłam za pisaniem. I chociaż w ogóle nie mam pewności, że jeszcze ktokolwiek będzie miał ochotę czytać moje wypociny, postanowiłam spróbować jeszcze raz.

W końcu w życiu chodzi o te małe przyjemności, które sprawiają, że chociaż na chwilę się uśmiechasz. 


Zu. 

środa, 12 marca 2014

I level up!

Chyba wracamy do korzeni. Do marudzenia.

Autobus podmiejski, godziny popołudniowe. Za sobą mam dwie godziny męczarni z osiemnastoletnim chłopakiem, który uważa, że gierkówka pierwotnie została wybudowana przez Kazimierza III Wielkiego. W końcu skoro Polskę zastał drewnianą a zostawił murowaną, to logiczne jest przypisywanie mu wszystkich dobrodziejstw naszej ojczyzny, o które zapytam. Zamek w Malborku też Kazik kazał wybudować. I ten na Wawelu. 
Przygotowuję tego orła do matury z historii. Rozszerzonej. Nawet nie pytajcie dlaczego dzieciak, który nie wiedział w którym roku był Chrzest Polski zdecydował się na pisanie rozszerzonej matury. Kiedy sama próbowałam się dowiedzieć, wzruszył tylko ramionami.
Przynajmniej jedną sprawę mam jasną- nie nadaję się na nauczyciela. Zbyt szybko się irytuję. Za często wyprowadza mnie z równowagi to, że dzieciak mnie nie słucha i nie jest w stanie powtórzyć tego, o czym opowiadałam przez ostatnie pół godziny. Za często mam ochotę rzucić mu się do gardła i je rozszarpać.
I uciekłabym w cholerę gdyby nie fakt, że jego zdesperowana matka jest gotowa zapłacić grube pieniądze, byle tylko synek zdał tę nieszczęsną maturę. A skoro płaci nieźle i oceny z testów młodego sukcesywnie się poprawiają to się tak męczymy. On z historią, a ja z nim.


Wracając jednak do opowieści właściwej.
Wsiadłam więc do autobusu z potwornym bólem głowy, kryzysem wiary we własne umiejętności zapanowania nad nerwami i strzępkami nadziei na względnie spokojny wieczór. Usiadłam na wolnym miejscu, włożyłam do uszu słuchawki by odizolować się od trajkoczących kobiet i zamknęłam oczy.
Od czasu kiedy kumpel opowiedział mi jak zmyślni młodzieńcy wycięli mu całą kieszeń dżinsów żeby dobrać się do telefonu i portfela kiedy przysnął w autobusie, staram się zachować czujność i nie przysypiać. Dlatego, gdy tylko poczułam, że ktoś przesunął rękawem kurtki po mojej ręce spoczywającej na torebce, natychmiast otworzyłam oczy. Ujrzałam dłoń. Dłoń wsuniętą do mojej torebki. Dłoń należącą do mniej więcej dwudziestoletniego chłopaka.
- Co robisz, do jasnej cholery?!- warknęłam łapiąc go za rękę.
- Spokojnie, dziewczyno- odezwał się znużonym głosem- przecież tylko ulotkę wrzucałem...
Spojrzałam na niego zdezorientowana, zdziwiona, wkurzona.
- Spałaś, nie chciałem budzić. Po co te nerwy... - rzucił jeszcze odchodząc i wciskając ulotki innym pasażerom.
Po co te nerwy? No do cholery jasnej! Wyciągnęłam z torebki kawałek kartki oraz długopis i nabazgrałam szybko „Gratulacje! Właśnie osiągnąłeś kolejny level chamstwa”. Podchodząc już do drzwi zatrzymałam się na chwilę koło chłopaka i wpakowałam dłoń prosto do kieszeni jego kurki.
- Yyyy?- wytrzeszczył oczy i wydał z siebie dziwny pomruk odskakując odrobinę do tyłu.
- No co? Przecież wkładam, nie wyjmuję!

Rozumiem roznoszenie ulotek. Rozumiem stanie na chodniku i wciskanie ich przechodniom. Rozumiem, choć z pewnymi oporami, rozdawanie ulotek w środkach komunikacji miejskiej (i doceniam myśl strategiczną- w końcu potencjalny obdarowywany nie ma za bardzo gdzie uciec).

Takiego chamstwa jednak nie rozumiem.  

wtorek, 4 marca 2014

I sztuka uwodzenia.

Jeśli chodzi o podrywanie, kobiety są strasznie nudne. Zero polotu i fantazji, maksymalnie trzy utarte scenariusze powtarzane do wyrzygania. 
Nie to, co faceci... 

Szanowni państwo, dzisiejszy wykład poświęcimy typologii przedstawicieli płci męskiej, będących w trakcie procesu poszukiwania partnerki na całe życie (lub noc. albo pół). Zaprezentowane rozróżnienie oparte zostało o wyniki długoterminowych obserwacji, w jednym przypadku obserwacji uczestniczącej, oraz eksperymentów naukowych. 

Pocieszyciel
W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć jeden z kompromitujących epizodów z mojego życia.
Stoję na środku chodnika, zaciskam mocno usta i szybko mrugam oczami żeby się nie rozpłakać. Misja zakończona niepowodzeniem: właśnie stałam się jedną z tych dziewczyn, które ryczą publicznie. Kiedy próbuję wziąć się w garść i ścieram palcami łzy z policzków by pozbyć się dowodów porażki podchodzi on. Staje w bezpiecznej odległości, uśmiecha się lekko i podaje paczkę chusteczek.
- Wszystko dobrze? Nie ma co płakać, w końcu zawsze się jakoś układa.
Zażenowanie z powodu mojej słabości miesza się ze zdumieniem na widok całkiem ludzkich odruchów, za których wymarcie dałabym sobie rękę uciąć.
- Uspokoiłaś się? Już lepiej?
Kiwam głową i już chcę otworzyć usta żeby podziękować...
- Dobra, to super- nagle współczujący ton znika, zastępują go wyszczerzone zęby i lustrujące spojrzenie.- Może w takim razie dasz mi swój numer i byśmy gdzieś razem wyskoczyli, co?
Odruchy altruistyczne, ta?

Szanse powodzenia: Jeszcze jakiś miesiąc temu powiedziałabym, że raczej marne, jednak przyjaciel (M, dzięki za kolejną lekcję życia) wyprowadził mnie z tego błędu. Uwaga, uwaga: ta strategia działa.
Oczywiście nie we wszystkich przypadkach, bowiem kluczem do sukcesu (powtarzam, wedle głosu męskiego) jest cierpliwość i dobry tajming. O ile facet podchodzący do kompletnie obcej kobiety na ulicy ma niewielkie szanse, to zupełnie inaczej przedstawia się sprawa jeśli w grę wchodzi znajoma/koleżanka/przyjaciółka.
Prawda jest okrutna: lecimy na opiekunów i pocieszycieli, którzy chcą słuchać naszego marudzenia i służą ramieniem, w które możemy się wypłakać.

Desperat/ Bajkopisarz
Każdy zna lub znał takiego desperata (lub nawet kilku, gatunek ten stale powiększa swoją liczebność). Mój miał na imię Andrzej. Według snutych przez niego samego opowieści, lista zaliczonych panienek była długa jak rejestr skarg i zażaleń na PKP, a umiejętnościami zaspokajania kobiecych pragnień i żądz zawstydziłby nawet Casanovę.
Metody działania desperata opierają się głównie na polowaniu na najsłabsze ogniwo stada (w trakcie imprezy przysiądzie się do każdej dziewczyny, by zrobić rekonesans) i ataku w momencie, gdy ofiara najmniej się tego spodziewa.
Przedstawiciel tego gatunku zrobi wszystko, byle tylko zaliczyć: przysięgnie na srebra swojej babci, że jest bułgarskim księciem, odkryje w sobie miłość do szydełkowania lub wyplatania makatek, a nawet skomplementuje setne zdjęcie twojego kota, które podetkniesz mu przed oczy.
Powrót do natury to kolejna ze strategii uskutecznianych przez desperata, w której zauważyć można inspirację naszymi praprzodkami : obezwładnić przy pomocy maczugi, zaciągnąć za kłaki do jaskini. Z tą tylko różnicą, że w XXI wieku procenty sprawdzają się o wiele lepiej niż maczuga. I rąk nie trzeba brudzić.

Desperat Andrzej przyłapany na myciu prezerwatywy:
- No co?! Przecież nie zapełniłem!
True story.

Szanse powodzenia: Maksymalnie jakieś 5%, zależne wyłącznie od „otwartości” lub poziomu upojenia alkoholowego ofiary. Znaczy wybranki.

Pokrzywdzony przez los
Inaczej, odwrócony pocieszyciel. Strategia działania pokrzywdzonego opiera się na wzbudzeniu współczucia i dotarciu do pierwotnych kobiecych instynktów. Jego domeną są smutne oczy i łzawa historyjka o okrutnej dziewczynie, której oddał swoje serce, a ona przeżuła je, wypluła i przydeptała obcasem. 
Historia, najpewniej używana trzeci, szósty lub dwudziesty raz, zawsze okraszona jest zapewnieniami, że był dla niej czuły, opiekuńczy, romantyczny, delikatny etc. Wywód nieszczęśliwego romantyka obowiązkowo musi zostać zakończony sformułowaniami typu:„zawiodłem się na kobietach, one wszystkie są takie same”, „chyba nie będę w stanie pokochać nigdy więcej”.
Co w takim momencie rodzi się w głowie pocieszycielki? Dokładnie tak, challenge accepted! Uważasz, że ta niewdzięczna dziewucha była miłością twojego życia? Myślisz, że wszystkie kobiety są takie same i potrafią tylko ranić? Nie! Pokażę ci, że jestem inna, wyjątkowa. Sprawię, że zapomnisz o tamtej zdzirze i znów będziesz w stanie kochać!
Moja droga, właśnie sama wepchnęłaś się na jego haczyk.


Szanse powodzenia: dość duże. To nieprawda, że tylko faceci uwielbiają projekty teoretycznie niewykonalne. Zmienię tego faceta z niegrzecznego chłopca w niepoprawnego romantyka. Temu o lodowatym sercu i wierze w związki na poziomie -10, udowodnię, że jego przeznaczeniem jest szczęśliwe życie u boku żony i czwórka dzieci. 
Kobiety kochają takie projekty, a facet nawet za bardzo nie musi się starać. Większość roboty zrobi sama ofiara...

Cdn... 

wtorek, 25 lutego 2014

I Jezus w szpilkach za dwa tysiące.

Przechodząc obok H&M uderzyła mnie nagła potrzeba posiadania nowej torebki. (przecież umrę jeśli niczego sobie nie kupię akurat dziś. teraz. natychmiast.) Zamiast zdusić w sobie tego potwora pozwoliłam mu sobą zawładnąć i weszłam do sklepu. Proszę nie zadawać zbędnych pytań: to oczywiste, że spełnianie takich zachcianek to rzecz jak najbardziej wskazana dla osoby bezrobotnej bez perspektyw na szybkie znalezienie pracy.

Wchodząc po schodach na piętro poczułam, że ktoś przechodzący obok dość mocno trącił mnie barkiem. Przystanęłam i automatycznie obróciłam głowę. Nasze oczy spotkały się i przeszło mnie dziwne uczucie, że znam tę osobę. Może studiowałyśmy razem? Może chodziłyśmy razem na jakieś zajęcia? Może to znajoma znajomych, którą poznałam kiedyś na imprezie? Starałam się skojarzyć ją z jakimś wydarzeniem albo inną osobą, by przypomnieć sobie kto to do cholery jest i dlaczego wygląda tak znajomo. Powinnam się uśmiechnąć i udawać, że ją rozpoznałam? Powinnam powiedzieć cześć?
W trakcie retrospekcji, która miała miejsce w mojej głowie (nie)znajoma najpierw zlustrowała mnie od góry do dołu i skrzywiła się by na koniec rzucić mi pogardliwe spojrzenie i odejść.
A, czyli to by było na tyle.

Stojąc w kolejce do kasy ponownie się na nią natknęłam. Czekając aż pani przede mną zdecyduje końcu czy powinna kupić trzy koszule czy dwie jej w zupełności wystarczą (wystarczą, na litość boską! ) skorzystałam z okazji by przyjrzeć się (nie)znajomej jeszcze raz. Średniego wzrostu szczupła szatynka, małe oczy, niewielkie usta... NO CHOLERA JASNA! Przecież to ta popularna szafiarka! Blogerka modowa znaczy. Nic dziwnego, że twarz wydawała mi się taka znajoma.

Podeszła bliżej mnie, otoczona wianuszkiem dziewczynek w przedziale wiekowym mniej więcej 15-17 lat i zaczęła rozprawiać o czymś szalenie istotnym, jak delikatne różnice między odcieniami czerwieni albo idealna szerokość gumki od majtek.
- Kochane moje, naprawdę chciałabym zostać dłużej i opowiedzieć wam jeszcze więcej, ale muszę uciekać- zaszczebiotała, jednak pogodny i jak na mój gust trochę przesłodzony głos zniknął gdzieś pośród jęku zawodu jej słuchaczek.

Wyobraźcie sobie stojące przed wami wielkie pudło lodów miętowych. Albo ogromny kawałek sernika z herbatnikami i polewą toffi. Albo naleśniki z bananami, nutellą i syropem. Czujecie ten smak, słodki zapach wypełnia nozdrza a ślinianki pracują na pełnych obrotach. Już macie rzucić się na smakołyk, gdy nagle ktoś podbiega, zabiera wam wszystko sprzed nosa i ucieka śmiejąc się szaleńczo.
Tak, dokładnie taki wyraz twarzy miały te wszystkie dziewczyny.
- Naprawdę, podziwiam Cię że zrobiłaś taką karierę!
- Ale będzie można tu jeszcze kiedyś na ciebie wpaść, prawda?
- Kochana, przede wszystkim życzymy dużo siły! Żebyś mogła dźwigać te wszystkie torby z ubraniami!
- Oj tak! Do tego potrzeba dużo siły, hihihihi.

Boże mój.
Gdyby taki komentarz padł w tej chwili z moich ust mógłby być uznany za ironiczny albo odrobinę prześmiewczy. Zachciało mi się płakać, widząc, że to wszystko zupełnie na poważnie. Stały i wsłuchiwały się w jej słowa jakby to sam Jezus zstąpił z niebios by głosić słowo boże, nawracać i rozprawić się z grzesznikami.

Znów spojrzała w moją stronę. Tym razem to ja obdarowałam ją przeciągłym spojrzeniem i delikatnie wykrzywiłam usta w uśmiechu. Z perspektywy metr dziewięćdziesiąt plus.
Naprawdę, na zdjęciach wygląda na wyższą. I jakby bardziej foremną.


PS. Tak, wiem. Jestem tylko zazdrosna. Bo niepopularna. I marudna.  

wtorek, 18 lutego 2014

I tajemnica pochodzenia.

Do mojego nagłego i trochę niespodziewanego bezrobocia mam stosunek dość ambiwalentny.
Pierwszą reakcją na podsunięty do podpisania papierek o wypowiedzeniu było „No, kurwa! Chyba sobie ze mnie żartujesz.”. Chwilę później trybiki w mózgu zaczęły pracować na pełnych obrotach i obmyślać plan jak zemścić się na tych cholernych... no, wiecie. Rozważałam naprawdę głupie rzeczy, począwszy od wystawienia środkowego palca i pójścia na L4, na udekorowaniu całego przybytku papierem toaletowym skończywszy. Dopiero nienależący do mnie głos rozsądku trzasnął mnie w twarz czterema słowami „no i po co?”. Dobra, wygrałeś, nie mam pojęcia po co. Złość przeszła w chwilową fazę względnie depresyjną, kiedy kilka dni później usłyszałam, że mimo okresu wypowiedzenia mam się w pracy już nie pojawiać.

Po wypiciu morza ginu i doprowadzeniu wątroby do stanu agonalnego przyszedł niestety czas zadać sobie to nieszczęsne pytanie „i co teraz?”. Jestem mistrzynią w obmyślaniu planów. Wystarczyła zaledwie jedna noc bym rozpisała sobie możliwości i opcje, od A do J. Niestety, problem polega na tym, że z wcielaniem planów w życie radzę sobie równie dobrze, co politycy z obietnicami wyborczymi, a gdyby to ode mnie zależało wykonywanie planu rocznego, towarzysz S. przewracałby się w grobie.

Przechodząc do sedna, zdecydowałam, że niech się dzieje co chce. Pewnie zaczepię się w jakiejś sieciówce albo będę nalewała piwo studentom, którym rzeczywistość jeszcze zbyt mocno nie dała po dupie. Oczywiście chwilowo, by dać sobie więcej czasu na poszukanie czegoś porządniejszego. Jeszcze nie dotarłam do etapu w którym umierają wszelkie ambicje, a projekt realizowania zawodowego wydaje się tylko obezwładniającym ciało kacem.

Jednak póki co... 

- Z książkami radzisz sobie lepiej niż z ludźmi, to praca idealna dla ciebie!- Adam trącił mnie łokciem kiedy przystanęliśmy przed drzwiami małej księgarni, na drzwiach której wisiała kartka z ładnie wykaligrafowanym napisem POTRZEBNA POMOC.
Zignorowałam w zamierzeniu odrobinę złośliwy, ale jakże trafny komentarz i kiwnęłam głową. W zasadzie co mi szkodzi, zapytać zawsze można.
- Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia- zagadnęłam do kilkunastoletniej dziewczyny, która siedziała za ladą przeglądając kolorowy magazyn.
- Yyy?- dziewczę rozejrzało się gwałtownie dookoła, wytrzeszczyło oczy, a jej brwi błyskawicznie schowały się pod grzywką nadając jej twarzy wyraz nieskalanego żadną myślą.
-Na drzwiach wisi kartka, że potrzebna jest pomoc. Tu, w księgarni- odchrząknęłam znacząco by odciągnąć uwagę od Adama, który musiał się błyskawicznie odwrócić by nie parsknąć śmiechem dziewczynce prosto w twarz.
- A... no to ten... babcia zaraz wyjdzie z zaplecza. To jej sklep, proszę chwilę zaczekać- wydukała w końcu. Najwidoczniej operacja zlokalizowania źródła zaburzenia procesu oglądania obrazków zakończyła się sukcesem. Uśmiechnęłam się do niej i pociągając za rękaw Adama zniknęłam między regałami książek.
- Matko bosko, co to za dziwny zapach?- pociągnął kilka razy nosem i wykrzywił się zakrywając pół twarzy szalikiem.
- Cebula. Cebula i rozczarowanie- omiotłam spojrzeniem półki z poradnikami pokryte warstewką kurzu i wystrzępioną wycieraczkę, która czasy swojej świetności miała jakieś dwadzieścia lat temu.
Nie zdążyłam powiedzieć ani obejrzeć nic więcej bo z zaplecza przydreptała niska staruszka w wyciągniętym swetrze, plisowanej spódnicy i nieproporcjonalnie wielkich okularach na nosie. Odetchnęłam, być może trochę uspokojona jej wyglądem przypominającym miłe bibliotekarki, które pamiętałam jeszcze z czasów dzieciństwa.
- Pani do ogłoszenia- dziewczyna wskazała na mnie palcem nie odrywając wzroku od magazynu.
Podeszłam bliżej i już miałam otworzyć usta kiedy w ziemię wmurowało mnie taksujące od góry do dołu spojrzenie starszej pani połączone z coraz mocniej zaciskającymi się wargami.
- Nieaktualne! Do wiedzenia!- burknęła tylko i zniknęła za zasłoną z koralików prowadzącą prawdopodobnie na zaplecze. Dziewczyna poleciała zaraz za nią zostawiając mnie na środku sklepu z dziwną myślą pod tytułem „co tutaj właściwie się stało?”. Odwróciłam się i już miałam wyjść kiedy moich uszu doleciało jeszcze:
- Przecież szukasz kogoś do pracy, babciu! Ja tu nie będę siedziała całe ferie!

- Tak, ale tej to źle z oczu patrzało. Tak po żydowsku! 

Ha! W końcu wiem skąd wziął się mój garbaty nos. Genów nie oszukasz. 

piątek, 14 lutego 2014

I Walenty.

Od jakiegoś czasu znowu nie sypiam zbyt dobrze. Poprawka, od jakiegoś czasu znowu nie sypiam, kropka. Przekręcam się z boku na bok, liczę uderzenia serca i wpatruję się w sufit. Kładę się obolała i zmęczona, wstaję w równie wyśmienitej kondycji. 

Spojrzałam na zegarek, 5:57. Wstałam, związałam włosy i założyłam kurtkę. Wymacałam na stoliku kluczyki, owinęłam szyję szalikiem. Wyszłam z domu przypominając sobie ponownie, że trampki nie są najlepszym rodzajem obuwia na przymarznięte błoto. 

Chwała tradycyjnym polskim blokowiskom- domofon rozpieprzony, drzwi na klatkę otwarte. Darując sobie pstrykanie światła, wbiegłam na trzecie piętro i uwiesiłam się na dzwonku przeskakując z nogi na nogę.
- Muszę kogoś nakarmić- rzuciłam prosto z mostu pominąwszy jakiegokolwiek powitanie, kiedy drzwi się w końcu otworzyły i stanął w nich zaspany Adam. Zdanie, które doprowadziłoby do żarłorgazmu przeciętnego studenta, nie spotkało się jednak z nadmiarem entuzjazmu tylko głębokim westchnięciem skrzyżowanym z jękiem. Prześlizgnęłam się obok niego komentując jeszcze prześlicznej urody bokserki z R2D2 i wpadłam prosto do kuchni. 
- Iga i Wiktor już wstali?- zapytałam rozładowując siatę, którą przytaszczyłam ze sobą. Jak na zawołanie oboje pojawili się obok nas, zapewne wywabieni z pokoju ciekawością i rumorem jaki narobiliśmy. Usiedli przy stole spoglądając na mnie niepewnie. 

- Masz na sobie piżamę?
- Wiesz, że jest 6:40?
- To tylko tak się mówi, że o każdej porze dnia i nocy...

2 szklanki mąki pszennej.
- Cały czas muszę mieć czymś zajęte ręce, bezczynność doprowadza mnie do szaleństwa. 
2 szklanki mleka.
- Nie mam siły użerać się już z klientami, przyklejać każdego ranka uśmiech na twarz i zdejmować go z chwilą opuszczania pracy. 
2 żółtka.
- Robię drugie podejście do akrobatyki. Może jeśli regularnie zacznę doprowadzać ciało do zmęczenia ostatecznego zacznę normalnie sypiać. 
1 łyżeczka proszku do pieczenia.

Moje usta się nie zamykały, ręce pracowały mechanicznie. 
Potrzebowałam wyrzucić z siebie wszystko, co całymi tygodniami szufladkowałam i etykietowałam w głowie. Każdą głupią i nieracjonalną myślą. Czasem samo zapisywanie myśli albo rozmawianie ze ścianą to za mało. Potrzebowałam widowni w temperaturze 36,6. Z jękami, westchnięciami, przytakiwaniami. 

W końcu odwróciłam się w ich stronę stawiając na blacie trzy talerze z goframi i trzy porcje świeżo wyciśniętego soku.
- Wybrałaś sobie idealny dzień, dzisiaj Walentego- Adam uniósł głowę i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem na ustach.
- To nie ma żadnego związku z Walentynkami- prychnęłam i przetarłam podkrążone oczy. 
- Miałem na myśli to, że jest patronem ludzi chorych psychicznie. 


Ludzie bywają tacy bezużyteczni. 

niedziela, 9 lutego 2014

I kilka słów na temat słów.

Słowa których używam roboczo dzielę sobie na trzy grupy. 
Pierwsza składa się z tych, których używam bardzo często, za często. Klasycznymi przykładami są wszelkie wariacje na temat pań lekkich obyczajów i męskich członków- to nic odkrywczego, przeklinam jak szewc. Albo furman. Dorzucam jeszcze do tego wora: generalnie, absolutnie, zasadniczo, w zasadzie, nie chce mi się i jeść. 
Drugą grupę określiłabym mianem średniaków, o których w zasadzie (o, własnie!) nie warto nawet wspominać. Wszystkie słowa od A do Z. Bez specjalnego bagażu. 
Trzecia, ostatnia grupa to słowa, których z przekonania używam rzadko. Wymagające konkretnego powodu, okoliczności i przekonania. Na czele tej dość wąskiej kategorii stoją przepraszam i dziękuję. 

Dzisiaj użyję obu tych słów z grupy "wyjątkowych". Przepraszam i dziękuję. 
Dokładnie dzisiaj mijają cztery miesiące od kiedy zniknęłam. W bardzo złym stylu, muszę przyznać. I właśnie za to chcę przeprosić. Za zniknięcie nagłe, bez pożegnania i choćby kilku słów wyjaśnienia. 
Dziękuję natomiast wszystkim tym osobom, które pisały do mnie w przeciągu tych ostatnich czterech miesięcy, nie pozwalając mi odejść na dobre. Po części to dzięki Wam znowu tu jestem. I zostaję.