środa, 15 października 2014

Wyszło jak zawsze.

Przez ostatnie pół roku w zasadzie nie pracowałam. A przynajmniej nie pracowałam poza domem. Zajmowałam się głównie drobnymi zleceniami mniej lub bardziej związanymi z moimi zainteresowaniami zawodowymi: dużo pisałam, udzielałam korepetycji, pomagałam osobom trzecim w zdobyciu tytułu licencjata i magistra. A nawet raz zdarzyło się, że i inżyniera. 

W końcu jednak zaczęło mi to strasznie ciążyć. Chociaż nigdy bym siebie o to nie podejrzewała, zaczęło mi brakować codziennego wstawania przed 9 rano, wciskania się w bardziej odpowiednie ciuchy niż powyciągany sweter i sprane dżinsy, brania udziału w tradycyjnym porannym pośpiechu, nawet marudzenia na głupią pracę, głupich współpracowników, głupich klientów i głupiego szefa. Dlatego kiedy pod koniec ubiegłego tygodnia w końcu zadzwonił telefon i pan o przemiłym głosie poinformował mnie, że zapoznał się z moją aplikacją i z ogromną przyjemnością chce zaproponować mi rozmowę w sprawie pracy na pełen etat, bardzo ciężko było mi zapanować nad sobą i nie krzyknąć do niego „jasna cholera, nareszcie!”. Wykonałam jeden z moich cichych tańców radości, opanowałam się błyskawicznie i z pełną nonszalancją rzuciłam do słuchawki „oczywiście, chętnie się z panem spotkam, proszę tylko wyznaczyć termin”. Najważniejsze, żeby nie wyczuł desperacji w moim głosie. Trzeba sprawiać wrażenie zimnej i niedostępnej- to oni mają czuć, że pożądają właśnie mnie.

We wtorek wstałam o nieludzkiej (jak na moje obecne standardy) godzinie. Wzięłam długi prysznic mamrocząc do siebie, że dam radę, wcisnęłam się w przygotowane poprzedniego dnia ubranie, a nawet ogarnęłam włosy, którym zwykle nie poświęcam zbyt wiele uwagi.
Dopadł mnie rzadko obecny w moim życiu stres. Aby go rozładować postanowiłam pójść na obiecaną sobie triumfalną kawę jeszcze przed rozmową. W zasadzie to całkiem rozsądne z mojej strony, biorąc pod uwagę, że spotkanie mogło nie pójść po mojej myśli, a wtedy kawa smakowałaby wyłącznie porażką.
Z poczuciem czasu mam dość poważne problemy, więc kiedy w końcu dotarłam do kawiarni mogłam wyłącznie chwycić ulubioną miętową latte i przeklinając swoje nieogarnięcie wypić ją w drodze na spotkanie. Zwykle idąc ulicą po prostu patrzę przed siebie i nie zwracam uwagi na mijających mnie ludzi, jednak tym razem próbując się uspokoić obserwowałam innych. Minęłam jedną grupę facetów w kiltach. Moje myśli powędrowały do grupek azjatyckich turystów w maseczkach higienicznych, które bardzo często napotykałam, gdy tą samą trasę pokonywałam jeszcze za czasów studenckich.
Minęłam drugą grupę facetów w kiltach. Przed sobą zauważyłam trzecią. Zwolniłam na chwilę, głowiąc się skąd, do cholery tylu ich się tu wzięło?! Usłyszałam za sobą głośne gwizdnięcie. Zatrzymałam się gwałtownie, obróciłam i to był błąd. Chłopak idący za mną wpadł prosto na mnie i wytrącił mi z ręki kubek pełen gorącej kawy. Na moją najlepszą koszulę.
Nie myśląc zbyt wiele rzuciłam na chodnik torbę i szybko ściągnęłam ubranie przez głowę przeklinając soczyście. Planowane dobre pierwsze wrażenie na potencjalnym pracodawcy właśnie poszło się kochać.
Nie udało mi się jej uratować. Co prawda szybko powycierałam kawę, ale ogromna plama pozostała. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą marynarki. Ani nawet żadnego swetra. Biorąc kilka głębokich oddechów zarzuciłam na siebie rozpiętą koszulę i poszłam na ścięcie. Przed samym wejściem do budynku wcisnęłam koszulę do torby.

Sama rozmowa poszła chyba nawet całkiem nieźle. Ubrany w garnitur facet koło trzydziestki był bardzo miły. Doceniam również, że tylko raz spojrzał wyraźnie rozbawiony na mój strój i starał się zachować profesjonalizm.
- Na pewno jeszcze się do pani odezwę- powiedział na koniec spotkania podając mi rękę
- Zawodowo czy prywatnie? - zapytałam z wyraźnym brakiem pewności w głosie
- A jak pani myśli?- uśmiechnął się szeroko patrząc na kobietę w zdecydowanie eleganckiej spódnicy, szpilkach i koszulce na ramiączkach upstrzonej małymi buźkami Hello Kitty.



Mecz Polska – Szkocja podobno nie był zbyt spektakularny.
Biorąc po uwagę zdolności naszej reprezentacji remis nie był powodem do ogromnej euforii dla przybyłych do Warszawy Szkotów. Może przynajmniej całkiem miłym wspomnieniem będzie rozbierająca się na środku chodnika spanikowana dziewczyna.

środa, 8 października 2014

List

Czytelniku, 

Musisz wiedzieć, że raczej nie jestem dobrym człowiekiem.

Rzadko mówię „przepraszam” i „dziękuję”.
Zwykle ludzie mnie nudzą albo denerwują.
Średnio cztery razy dziennie mam ochotę kogoś zabić. W tym przynajmniej raz – siebie.
Zbyt często pozwalam by moimi działaniami kierowały negatywne emocje. Na czym zwykle nie wychodzę najlepiej. Choć nie tak źle, jak osoby w moim otoczeniu.
Bardzo trudno przychodzi mi empatia, zrozumienie czy współczucie.
A przede wszystkim mam problemy z dotrzymywaniem danego słowa.

Ponad pół roku temu, gdy wróciłam po mało wdzięcznym zniknięciu, powiedziałam, że nigdzie się nie wybieram. I naprawdę bardzo chciałam w to wierzyć. Wyszło jak zwykle – obietnicy nie dotrzymałam. Problem chyba tkwi w tym, że mimo iż bardzo brakowało mi pisania, nie byłam jeszcze gotowa na powrót.
To absolutnie moja wina – przyzwyczaiłam Cię do tego, że było zabawnie. Opisywałam tylko śmieszne, czasem głupie wydarzenia z mojego życia, kompletnie pomijając fakt, iż życie nie składa się wyłącznie z nich. Wydaje mi się nawet, że tylko o takich rzeczach potrafiłam pisać
Dlatego kiedy w pewnym momencie, w moim życiu przestało być zabawnie, nie byłam w stanie napisać już niczego.

Od jakiegoś czasu bardzo tęskniłam za pisaniem. I chociaż w ogóle nie mam pewności, że jeszcze ktokolwiek będzie miał ochotę czytać moje wypociny, postanowiłam spróbować jeszcze raz.

W końcu w życiu chodzi o te małe przyjemności, które sprawiają, że chociaż na chwilę się uśmiechasz. 


Zu.